Zimowa pasja, czyli tragedie w śnieżnej scenerii

Zimowa pasja, czyli tragedie w śnieżnej scenerii

Co roku okres zimowy obfituje w newsy dotyczące nowych wypraw na szczyty wyższe niż osiem tysięcy metrów nad poziomem morza. Zima wręcz obfituje w pojawianie się ludzi, którzy rozkwitają w obliczu niebezpieczeństwa, którzy potrzebują strzału zimowej adrenaliny i tych emocji, jakie towarzyszom w drodze na szczyt. Są pośród nas tacy, którzy jedynie podejmując ryzyko, zwłaszcza to w śnieżnej bieli, dając porwać się karkołomnej przygodzie, pokonują swoje ograniczenia i czują, że żyją. Jakby to, co niebezpieczne było pożądane. Jakby to stanowiło terapię, która naprawia psychikę. Był Tomasz Mackiewicz (wspinacz, który z francuską himalaistką Elisabeth Revol podchodził pod szczyt Nanga Parbat. Ona wróciła do bazy i do życia sprzed wyprawy, ale pełna bólu i żałoby w sobie. On został na szczycie, na szczycie swojej góry przeznaczenia. Został tam na zawsze). Lecz to zaledwie jeden z przypadków, którym żyliśmy i który obserwowaliśmy z zapartym tchem. Miliony oczu i serc. Byli i Piotrek Morawski (zginął w Nepalu), Artur Hajzer (zmarł na stoku Gaszerbrum w Karakorum), Jurek Kukuczka (który został na Lhotse), czy Maciek Berbeka (zaginął na stoku Broad Peak w Karakorum)…

Byli…

A są i zostały one – żony, partnerki, dzieci, rodzice… znajomi, zapłakani sąsiedzi, przyjaciele…

Bezsprzecznie są to bardzo odważni i silni zarazem, interesujący mężczyźni, jednak co im to przyniosło?

Brak rozwagi tkwi w nich permanentnie, jak zadra w sercu. Zostały same żony w czterech murach domu, została pustka po nich samych. Spotkać można nawet określenie „lodowi wojownicy”. Związek z takim mężczyzną obarczony jest strachem, trwogą i nadzieją jednocześnie. Bo to, co pociąga i pasjonuje bardziej od ukochanej osoby, która zostaje sama i która tkwi w zawieszeniu strachu o jego powrót do domu, to już inna strona medalu. Ci, co czekają zastanawiają się czy wrócą, czy jeszcze przytulą, czy będzie im dane zobaczyć ukochanego na progu mieszkania?

Ich miłość do gór to mieszanka siły, odwagi, wrażliwości i miłości – najpierw do gór, potem do rodziny – zawsze w tej kolejności.

Ale.

Związek z himalaistą to zgoda na ową stałą niepewność, którą chcąc nie chcąc trzeba zaprosić do domu, jak stałego gościa. To permanentna obawa o los ukochanej osoby. Trzeba liczyć się z konsekwencjami. Tak, jak samodzielnie nie wyleczymy alkoholika, tak i nie uleczymy pasji i zaangażowania kogoś do gór. To walka z murem, od którego odbijasz się w coraz gorszej kondycji psychicznej.

Trzeba mieć w sobie kobiece pokłady zaufania, tolerancji i wyrozumienia dla czyjejś pasji. Wystarczy choćby popatrzeć za okno kuchenne – nawet jazda dziecka na trójkołowym rowerku może skończyć się tragedią. Żony alpinistów, bo one stanowią tu meritum, wypracowały sobie różne metody „stagnacji czekania”. On – tam wysoko, ona tu, na ziemi z dziećmi, z zakupami, z ich szkołą i lekcjami do odrobienia oraz swoją pracą do wykonania. One ze swoimi pasjami, lub obsesjami. Lecz tu wszystkim trzeba się zająć, sobą też. Jego nie ma, ale życie trwa.

W wywiadzie-rzece „Jak wysoko sięga miłość? Życie po Broad Peak” Ewa, żona po Maćku Berbece wyznała, że trzeba było remontować mieszkanie, mąż wychodził jednymi drzwiami, drugimi wchodziła ekipa pracowników. Czas był wypełniony do ostatniej minuty doby, do ostatka sił, do padnięcia na twarz i do niczym niezmąconego snu umordowanego człowieka. Żona, kobieta, która szukała dla siebie miejsca. Inne szukały ukojenia w …codzienności. Lecz, jak mówią jednogłośnie, lęku o najbliższą osobę nie da się całkiem zagłuszyć. Ona zawsze jest gdzieś w tle głowy. Ale codzienność i powtarzalność zapewniają poczucie bezpieczeństwa, to jak „muskanie” poczucia stabilności i normalności.

Ale himalaiści po powrocie do domów czują to, co reporterzy czy żołnierze wracający z terenów objętych wojną – pozostaje w nich Zespół Stresu Pourazowego. Cisza mieszkań, nicość i to, co nie napędza rzutów adrenaliny, to ich przeraża i wpędza w pułapkę niemalże depresji. Rodzina staje się tłem…  Przeżywają to, co było, albo już planują kolejną wyprawę. To ich uzależnienie od adrenaliny i rywalizacji, czy ekstremalnych sytuacji – to ich oddech. Nosi ich – mówiąc wprost – a codzienność, jaka wkrada się pomiędzy wspinaczkami nijak im nie wychodzi. To goście we własnych domach. Unikają trudnych tematów, bo łatwiej je ominąć niż przerobić. Łatwiej przemilczeć to, co boli. Ale tak można przebiec jedynie krótki dystans, na dłuższy nie da rady…

„Egoizm alpinistów” jest wielki, jak same Himalaje, nieprawdaż?

Byli Jurek Kukuczka, Tadeusz Piotrowski, Piotrek Morawski, Maciek Berbeka, Artur Hajzer…

Zostały kobiety w żałobie i małe wówczas dzieci, które jeszcze wtedy nie wiedziały co się stało z tatą. Tata już nie wróci, nie pogłaszcze – nie ma taty już żywego. Jego obecność była czymś nieocenionym, czymś bez czego teraz trzeba sobie radzić. Lecz ten ich „wspinaczkowy”, wewnętrzny głód osadzony gdzieś w brzuchu, poniżej pępka, ten głód pcha dalej. Pustkę trzeba wypełnić , dlatego trzeba żyć, żyć bardziej.

Zastanawiam się czasem nad takimi pasjonatami. Obecnie mamy wiele publikacji dotyczących ludzi pracujących w jednostkach TOPR, mamy przykłady ludzkich opieszałości i bezmyślności, jakie ciągle występują na stokach. Są dorośli, są dzieci i są góry – albo w odwrotnej kolejności, bo góry zawsze królują. Nie trzeba jechać w wysokie szczyty, wystarczy wspinać się po naszych Tatrach, by też odnaleźć „guza” i by owa przechadzka zakończyła się… śmiercią. I zawsze jedno zostaje żywe, drugie gdzieś tam, na szczycie i trzeba żyć dalej. Żyć mimo wszystko.

Takie jest życie.

Agnieszka Kusiak

    Agnesto

Share this post

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *